źródło: http://redeyeusa.files.wordpress.com/2011/05/charles-bradley-no-time-for-dreaming.jpg |
Charles Bradley - No Time For Dreaming
(Daptone Records/Dunham)
(Daptone Records/Dunham)
Drugi koncert Charlesa Bradleya w Polsce na OFF Festiwalu i świetna relacja z niego w radiowej Trójce w miniony weekend są idealnym pretekstem do przypomnienia sobie genialnego debiutu sześćdziesięciolatka. Mógłbym napisać teraz o jego niesamowitej i długiej ścieżce do spełnienia swoich marzeń i realizowania pasji ale o tym kiedy indziej. Faktem jest, że w zasadzie nie zdarzają się debiuty muzyków po trzydziestce i już chociażby z tego powodu No Time For Dreaming jest płytą wyjątkową.
Pisałem jakiś czas temu o Lee Fieldsie. Zarówno on jak i Charles Bradley byli porównywani wielokrotnie do Jamesa Browna. U obu słychać również inspiracje Ojcem Chrzestnym Soulu ale ich drogi do obecnej twórczości są zupełnie różne. Można to zresztą zauważyć słuchając debiutu Pana Bradleya. Nie ma tam estradowego luzu Fieldsa, u którego są nawet wstawki dialogu z publicznością w trakcie piosenek, ale jest potężny ładunek surowych emocji. Teksty piosenek oscylują wobec tego raczej wokół trudów i ciemniejszych stron życia niż miłosnych uniesień i idylli zakochania, czego dobrym podsumowaniem jest ostatnia piosenka albumu Heartaches and pain. Mimo zmagań i ciągłej walki Charles Bradley jest jednak pełen optymizmu i miłości do świata i to również można usłyszeć w trakcie zgłębiania No Time For Dreaming. Ba, przy pierwszym odsłuchu można wręcz odebrać wrażenie (słuszne zresztą), że to jest radosna płyta. W tym właśnie tkwi sekret. Dlatego tak uwielbiam ten album. To jak, o czym i co śpiewa Charles Bradley sprawia, że można uwierzyć, że wszystko będzie dobrze, że można cieszyć się życiem i patrzeć z optymizmem w przyszłość niezależnie od tego jak źle było lub jest. Nie przywiązuję zbyt wielkiej wagi do gatunków muzyki ale ta mieszanka smutku i radości jest dla mnie kwintesencją klasycznego Soulu w najlepszym wydaniu. Szefostwo Daptone Records po raz kolejny pokazało, że wskrzeszenie tego pięknego gatunku nie jest wcale trudne, wystarczy znaleźć odpowiednich ludzi, a jednym z nich jest właśnie Charles Bradley.
Pisałem jakiś czas temu o Lee Fieldsie. Zarówno on jak i Charles Bradley byli porównywani wielokrotnie do Jamesa Browna. U obu słychać również inspiracje Ojcem Chrzestnym Soulu ale ich drogi do obecnej twórczości są zupełnie różne. Można to zresztą zauważyć słuchając debiutu Pana Bradleya. Nie ma tam estradowego luzu Fieldsa, u którego są nawet wstawki dialogu z publicznością w trakcie piosenek, ale jest potężny ładunek surowych emocji. Teksty piosenek oscylują wobec tego raczej wokół trudów i ciemniejszych stron życia niż miłosnych uniesień i idylli zakochania, czego dobrym podsumowaniem jest ostatnia piosenka albumu Heartaches and pain. Mimo zmagań i ciągłej walki Charles Bradley jest jednak pełen optymizmu i miłości do świata i to również można usłyszeć w trakcie zgłębiania No Time For Dreaming. Ba, przy pierwszym odsłuchu można wręcz odebrać wrażenie (słuszne zresztą), że to jest radosna płyta. W tym właśnie tkwi sekret. Dlatego tak uwielbiam ten album. To jak, o czym i co śpiewa Charles Bradley sprawia, że można uwierzyć, że wszystko będzie dobrze, że można cieszyć się życiem i patrzeć z optymizmem w przyszłość niezależnie od tego jak źle było lub jest. Nie przywiązuję zbyt wielkiej wagi do gatunków muzyki ale ta mieszanka smutku i radości jest dla mnie kwintesencją klasycznego Soulu w najlepszym wydaniu. Szefostwo Daptone Records po raz kolejny pokazało, że wskrzeszenie tego pięknego gatunku nie jest wcale trudne, wystarczy znaleźć odpowiednich ludzi, a jednym z nich jest właśnie Charles Bradley.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz