sobota, 1 listopada 2014

Efekt jo-jo

Moja niekonsekwencja w prowadzeniu bloga to już chyba jego nieodłączny element. Jak chcę pisać i mam głowę przepełnioną pomysłami to nie mam kiedy, jak mam czas i spokój to każde zdanie przychodzi z cierpieniem i nie umiem żadnego tekstu doprowadzić do satysfakcjonującego mnie zakończenia. Myślałem, że jakoś temu zaradzę przeprowadzką na wordpressa, ale jednak nauka nowego interfejsu średnio mi szła, edytowanie starych wpisów do wordpressowego szablonu również. Doszedłem w końcu do wniosku, że nie tędy droga. Mimo, że czasu teraz mam bardzo mało, a praca magisterska sama się nie napisze to mam nadzieję sukcesywnie kończyć i publikować nowe wpisy (których niemała ilość już jest w mniejszym lub większym stopniu napisana). 

A tymczasem to o czym chciałem się podzielić, czyli przekrój przez to czego słuchałem od ostatniego pełnoprawnego wpisu, czyli relacji z Orange Warsaw Festiwal. 

Przede wszystkim zespoły, które mnie na OWF oczarowały, niektóre bardziej niż dałem temu wyraz we wspomnianym tekście. Po pewnym czasie pewne piosenki wracały do mnie i dudniły pod czaszką, co skutkowało jedynym znanym mi na taki stan lekiem czyli słuchaniem albumów, z których pochodzą do upadłego. Tak było z zespołem, który paradoksalnie najmniejsze wrażenie na mnie zrobił podczas koncertu, ale za to ich płyta nie opuszcza mnie ani na krok. Mowa o The 1975 i ich debiutanckim albumie. Zacząłem słuchać The 1975 jeszcze przed koncertem, ale nie byłem w stanie w spokoju przesłuchać całości przez singiel bliski moim zdaniem ideałowi jeśli chodzi o cechy od singla wymagane. 


Girls jest lekkie, niesamowicie wpada w ucho i ma bardzo sprawnie napisany tekst, który wykonany jest tak jak trzeba.

Po koncercie zacząłem jednak przysłuchiwać się całej płycie, zamiast tylko zapętlać jedną piosenkę i byłem coraz pozytywniej nastawiony. Ale o tym to już w stosownym wpisie.

Drugi na liście zespołów, które do mnie przylgnęły po Orange'u to Bombay Bicycle Club i ich ostatnia, genialna płyta So Long, See You Tomorrow. Świetne połączenie indierockowych klimatów z indyjskimi inspiracjami. Być może nie każdemu to się spodoba, ale mi niezmiernie przypadło do gustu. Teraz kiedy naszło mnie na Beatlesów to zaryzykowałbym stwierdzenie, że w umieszczeniu wspominanych inspiracji So Long, See You Tomorrow jest dość podobne do słynnego Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band. Na uwagę zdecydowanie też zasługuje przedostatnia płyta Bombay Bicycle Club - A Different Kind Of Fix, przede wszystkim singiel, który z miejsca wskoczył na moją listę muzyki do relaksu.



Trzymając się kolejności z OWF'u, i jednocześnie trochę mijając chronologię, muszę powiedzieć, że zaintrygowali mnie niezmiernie panowie z Kasabian. Wprawdzie z nagłośnieniem jakie było niewiele dało się usłyszeć na koncercie, ale to wcale nie przeszkadzało ani zespołowi, ani publice i pamiętam tylko ogromną moc buzującej energii, skaczący tłum i świetną zabawę. Nie mogłem się więc powstrzymać przed sprawdzeniem, po pierwsze jak w ogóle brzmi muzyka Brytyjczyków, a po drugie czy rzeczywiście tę energię słychać. Wprawdzie nie zostałem powalony na kolana i niektóre płyty trochę mi się dłużyły, ale mogła to być również kwestia złego momentu. Na taką muzykę muszę mieć po prostu odpowiedni nastrój, a akurat tego lata przychodził on bardzo rzadko. Główną przyczyną tego był kolejny zespół na liście - Chromeo. 
Uwielbiam funk, uwielbiam Chromeo i słucham ich muzyki już dość długo, dlatego kiedy pod koniec zeszłego roku pojawiły się informacje o pracach nad nową płytą to do premiery White Women siedziałem jak na szpilkach. Kiedy w końcu się doczekałem premiery to nie słuchałem niczego innego przez ponad tydzień. Od rana do wieczora na okrągło tylko Chromeo. O tym dlaczego będzie podobnie jak w wypadku The 1975 w oddzielnym wpisie, a tymczasem gorąco polecam ten album.



Kiedy wreszcie urozmaiciłem sobie trochę playlistę, to za sprawą przede wszystkim triumwiratu London Grammar, Jungle i Sampha. Brytyjskie trio ze swoim debiutanckim albumem, na który czekałem tak skutecznie, że go przegapiłem, na dobre wbiło mi się do głowy dopiero prawie rok po premierze pięknego If You Wait. Sampha z kolei, którego znam już od dłuższego czasu za sprawą współpracy i gościnnych występów m.in. na płycie SBTRKT i Jessie Ware, dopiero niedawno zaczął wypuszczać solowy materiał, który jest naprawdę świetny. No i wreszcie Jungle, czyli tajemniczy zespół z teledyskami pełnymi układów tanecznych, którego debiutancki album pod tytułem Jungle towarzyszył mi całą podróż pociągiem z Warszawy nad Bałtyk. 
I w zasadzie cały lipiec upłynął mi pod znakiem wyżej wymienionych zespołów i płyt, aż do 1 sierpnia kiedy poszedłem do kina na Guardians Of The Galaxy. Jestem ogromnym fanem komiksów i tego co z nimi robi na ekranie Marvel od kilku lat, ale szczerze mówiąc nie spodziewałem się, że najbardziej po seansie utkwi mi w głowie soundtrack. Awesome Mix Vol. 1 to mieszanka mniej lub bardziej znanych piosenek z lat 70, od Davida Bowie do Jackson 5 i Marvina Gaye'a. Kto by pomyślał, że tak idealnie będzie to pasować do ekranizacji komiksu z akcją osadzoną w kosmosie. W każdym razie dobór materiału jest genialny. Zaraz po powrocie z kina zacząłem słuchać całego soundtracku i nie przestałem na dobrą sprawę do dziś. 
Co prowadzi prosto do kolejnej pozycji na liście - Blue Öyster Cult. Słuchając piosenek z Awesome Mix Vol. 1 nie mogłem nie wpaść na takiego klasyka jak (Don't Fear) The Reaper, który bardzo szybko zachęcił mnie do sprawdzenia większej ilości utworów jednego z klasyków amerykańskiego hard rocka. 
Moje ostatnie dwa muzyczne odkrycia minionych wakacji to Darondo i Tensnake. Dość nietypowa para, pierwszy to zapomniany soulowy wokalista, lokalna legenda San Francisco, przypomniany światu przez Gillesa Petersona. Drugi to housowy producent z Hamburga, który wydał w tym roku swój debiutancki album, a na nim wśród gości m.in. Jamie Lidell i Nile Rodgers.

Miałem też niesamowitą przyjemność być na koncercie Hiatus Kaiyote w Cafe Kulturalna. Była to pierwsza impreza z cyklu Warsoul po śmierci dobrego ducha, organizatora i siły napędowej tego przedsięwzięcia - Maceo Wyro. Długo starał się ściągnąć Australijczyków do Polski, ale niestety nie doczekał efektów swoich starań. Wszystko to sprawiło, że atmosfera była niesamowita i całą imprezę będę na pewno jeszcze długo pamiętał. 

Teraz przede mną koncerty Cheta Fakera, Selah Sue i The Black Keys, a także praca magisterska i mnóstwo innych rzeczy. Mam nadzieję, że mimo wszystko uda mi się dalej pisać i pokończyć wreszcie te teksty, które pozaczynałem w wakacje. Zobaczymy jak mi to wyjdzie, a na razie dobrze wreszcie coś skończyć i opublikować. 
ps. W międzyczasie zachęcam do śledzenia strony na facebooku, na której udzielam się zdecydowanie częściej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz